“A może by to tak sprzedać za granicą?” – Często słyszę to zastanowienie w głosie. Klienci, którzy mają przedmiot nie związany z historią Polski lub o dziwnej proweniencji poszukują dla niego lepszego rynku zbytu. Na zachód w teorii próbujemy wywozić wszystko. Od niemieckiej książki wydanej koło 1900 roku, krzyża żelaznego, rzeźby Napoleona po obraz z sygnaturą twardo brzmiącego nazwiska.
Wyobrażenie, że na mitycznym wciąż zachodzie każda rzecz, która jest dla nas w jakiś sposób dziwna i potencjalnie droga, tam drożeje najmniej dwa razy pokutuje od czasów PRL. Cofając się do początków realnego socjalizmu, kiedy brak normalnej wymiany walutowej spowodował, że dolar i marka były pieniądzem upragnionym. Wywożenie z Polski wszystkiego, co stare miało wtedy sens, choć odbiło się czkawką na tym, co posiadamy teraz. Z tych czasów właśnie pochodzi przekonanie, że prawdziwy antyk nadaje się do sprzedania tylko tam. Po 1989 roku sytuacja obróciła się o 180 stopni. W drugiej połowie lat 90’tych i na początku dwutysięcznych, kiedy nowa warstwa wyższa zaczęła kupować za zarobione/ukradzione pieniądze (niepotrzebne skreślić) co raz więcej ruchomości handel w antykwariatach kwitł w pełni.
Po prawie 50 latach nagonki na własność prywatną, a przedtem masowym wywozie z kraju dóbr kultury najwyższej klasy przez niemieckiego okupanta, rodzimy rynek wykazał przewagę popytu nad podażą. A że natura nie znosi próżni, a handlarze braku towaru, lukę tę trzeba było szybko zapełnić. Głównym kierunkiem z którego przywożono antyki była Francja i Szwecja, co dominuje do dnia dzisiejszego. Przy dobrej znajomości tematu francuskie lub niemieckie srebra, porcelanę i brązy można było sprzedać 100% drożej i mówimy tu o kwotach nierzadko wynoszących kilkadziesiąt tysięcy złotych. Dlaczego rynek stał się aż tak chłonny? Bo złoconego zegara kominkowego, kompletu sztućców dobrego złotnika, czy figuralnej żardiniery prawie nikt nie miał. A większość z tych bogatych nagle zapragnęła mieć.
Trend wznoszący ceny do ich maksimów możemy dziś prześledzić w archiwach aukcji stacjonarnych, gdzie do około 2005 roku przedmioty, obrazy i inne dzieła sztuki potrafiły sprzedawać się o kilkadziesiąt procent drożej niż obecnie. W przypadku grafiki historycznej, dobre ceny utrzymały się gdzieś do 2010 roku. Sam pierwszy drzeworyt Krakowa z Kroniki świata Schedla sprzedałem dwukrotnie za około 4000 – 4500 złotych. Na aukcjach 10 – 12 lat temu schodził on za 8000 zł a rekordzista dobił chyba nawet do 10 tysięcy. Podobna sytuacja dotyczyła polskich militariów a zwłaszcza szabel. Borowskiego wz 21/22 i huty Ludwików wz 34 i choć militaria nadal cieszą się bardzo dużą popularnością, to w zupełnie nowych cenach, niż wtedy gdy zapanowała na nie moda.
Jak jednak się ma nasz poziom cen, do cen na zachodzie? W powszechnym przekonaniu, jeśli ktoś nie widział za często książki z datą 1898, to jest ona o niezidentyfikowanej dużej wartości. Obraz z dowolną sygnaturą, jednego z tysiąca niemieckich malarzy jest dobrą rzeczą do wywiezienia do Niemiec. Porcelana z NAJPOPULARNIEJSZYM znakiem Bavarii jest też tam więcej warta. Tylko, że prawda jest zgoła inna. Antyki, książki, odznaczenia i monety, które są popularne, nie są w idealnych, perfekcyjnych stanach kupuje się na flohmarktach, giełdach lub targach staroci za granicą i przywozi do Polski. Powód tego jest bardzo prosty. Przez państwa zachodnie, które posiadały kolonie na całym świecie, nie ucierpiały z powodu wojen i celowych zniszczeń w stopniu choć porównywalnym do Polski i nie przeszły przez nie wszystkie armie świata zachowało się o niebo więcej tego, czym możemy dziś handlować. Komu powyższe stwierdzenie wydaje się podejrzane powinien udać się na flohmarkt do Berlina i pogrzebać w stuletnich książkach po 1 euro. Rzeźby, platery lub niesprawne zabytki techniki należą do tej samej kategorii, jeśli mają tylko jakiś defekt. Zachodni kolekcjoner wymaga od przedmiotu, żeby był w idealnym stanie. Idealnym, czyli jak nowym. Nie jest to w żadnym przypadku metafora, jak nowym to znaczy wyglądającym jakby został właśnie wyprodukowany, nie licząc oczywiście patyny.
Mowa powyżej o antykach powszechnych i popularnych wytwórni. Rzecz ma się nieco inaczej z przedmiotami z najwyższej półki. Malarstwo polskich autorów, srebra warszawskich złotników lub polski bagnet zawsze będzie lepiej sprzedać u nas w kraju. Co jednak z rarytasami twórców zagranicznych? Te, których realna wartość wynosi kilkadziesiąt tysięcy złotych i mowa tu o cenach zrealizowanych a nie o aukcyjnych estymacjach można lepiej sprzedać do kraju ich pochodzenia. Znaleziska takie jednak nie trafiają się z przypadku. Znalezienie przypadkowo pejzażu po zmarłej rodzinie. Należącego do pierwszych francuskich impresjonistów jest równie realne, co znalezienie kuponu lotka z numerami na szóstkę. Podobna namiętność do znalezienia fortuny cechuje znaczki. Historie o tym, że “jakiś” znaczek w Stanach Zjednoczonych sprzedano za milion dolarów przebiła się do szerokiego odbiorcy, tak jak to, że każdy dziwny obraz mógł mieć czołowego twórcę. Nikt nie zwraca już uwagi, że znaczki takie, czy dowolne inne obiekty kolekcjonerskie należały do znakomitych kolekcji, na które właściciele poświęcili nierzadko fortuny i zbudowali je dzięki zdobywanej latami wiedzy.
Osobną kwestię stanowi wystawianie aukcji z rzeczami na zachodnim ebayu. Pomysł, że warto coś tam sprzedać pada najczęściej z ust ludzi, którzy nigdy tam niczego nie sprzedali. A ebay, jak i cały zachód rządzi się dziwnymi, zawiłymi i czasem kuriozalnymi prawami. Żeby dokonać tam transakcji na portalu innym, niż polski, trzeba założyć konto, zweryfikować je i następnie zdobyć co najmniej kilka komentarzy na rynku lokalnym. Wtedy będziemy mogli wystawić przedmiot na ebayu zagranicznym, ale nie we wszystkich kategoriach i nie po wszystkich cenach. Ściśle określone są na przykład kwoty za wysyłkę jakie możemy wpisać i nie można ich przekroczyć. Prowizja powyżej 10% również nie zachęca, ale najlepsze dopiero przed nami. Do wykonania większości transakcji będziemy również potrzebowali konta na paypalu. Zamrażanie środków przez tą firmę z racji troski o “bezpieczeństwo” użytkowników należy do normy. Słaby kurs przewalutowania, kolejna prowizja od sprzedaży i wisienka na torcie: możliwość zwrócenia środków od płatnika bez zgody sprzedającego przedmiot. Niuanse tej platformy płatniczej są na takim poziomie, że na próżno możemy szukać ich szczegółów w regulaminie. Dowiemy się o nich w momencie zadzwonienia na infolinie z pytaniem “Dlaczego paypal zablokował moje pieniądze?”.
Powyższy antyporadnik dedykuje osobom, które myślą, że sprzedawanie antyków za granicą jest proste i opłacalne. A jak już coś tam sprzedać jeśli tak bardzo tego chcemy? Polecam swoje usługi – biorę mały procent i co ważniejsze informuje, czy to w ogóle ma sens.