Opowieści Antykwaryczne

Wielki, pomalowany na czarno murzyn przechadzał się pewnie po pokładzie. Jego bicepsy oplatały glony, na plecach zaś miał zarzucona rybacką sieć. Patrzył na chrzczone szczury lądowe spode łba, łypiąc porozumiewawczo, co chwilę na siedzącego jeszcze pewniej Neptuna.

Farbowanemu Afrykaninowi towarzyszyły diabły, trochę mniejsze od niego, nie tak tęgie i wijące się do koła wraz z rzucanymi zawadiacko raz na lewo, raz na prawo, a raz komuś w twarz przyczepionymi ogonami. Krzątając się po pokładzie, nie zapomniały o gotowaniu zupy w osmalonej beczce. Zawierała ona smar z najbardziej parszywych czeluści zenzy, starą wodę, a także zbuki – wystawione parę dni wcześniej na słońce przez kucharza i osmalone kable, kotłujące się w wywarze już będące al dente.

Odrobiny godności sytuacji dodawał majestat Prozerpiny. Piękne, kręcone włosy rozłożone na dekolcie i zasłaniające bujne piersi kobieco korespondowały z umalowanymi mocno ustami i frywolną pozą u boku Neptuna. Wrażenie psuł jedynie niedogolony zarost, którego przebranemu za greckie bóstwo bosmanowi nie szło dogolić.

Cała sytuacja była jasna – statek przechodził przez równik na Oceanie Indyjskim, gdzieś na wysokości Kenii. Potwierdzali to pokładowi astronom i cyrulik, czyli nawigator i chief mechanik, również zaangażowani w zabijające nudę wydarzenie, jakim był chrzest morski.

– Czołgaj się gaciami po decku! – zagrzmiał głośno i lekko żartobliwie największy z ufarbowanych członków załogi, do szczupłego młodszego mechanika, który właśnie pokonywał drogę pod siecią rybacką, próbując dotrzeć do jej końca, gdzie, przed obliczem Neptuna miał pocałować jego towarzyszkę w kolano i zakończyć swój ceremoniał chrztu morskiego.

Był przy tym niemiłosiernie polewany zimną wodą, na szczęście czystą. Mikstura z gotującej się beczki służyła już tylko za fortel psychologiczny. Po cichu zabroniona, odkąd paru marynarzy zatruło się tym specjałem.

– No, dawaj, bo Ci się węzeł na tyłku zawiąże – kpił najczarniejszy z diabłów. – Ooo! Wylazł w końcu, biegnij ucałować piękną damę, jak Ci Neptun pozwoli. Ty się lubujesz w takich ładnych bożkach.

Bożkowie młodego nieszczęśnika spoczywali w torbie, upchnięci w jego kajucie. Zakupieni w Afryce w postaci szamańskich masek, jedna z krzywymi zębami, druga z bulwiastym nosem i dwie pozostałe umiarkowanej urody, dosłyszawszy te krzyki, przez uchylony bulaj drgnęły nieco, spadając na linoleum.

Cisza na morzu, prawie flauta, jak na zawołanie nałożyła na siebie dwie małe falki, tworząc niespodziewanie wysoki grzbiet, jak na tak spokojną pogodę. Już miało dochodzić do zaślubinowego pocałunku, gdy lekkie zakołysanie, śliski pokład i zamiast uroczystego cmoknięcia młodszy mechanik wyrżnął szczęką prosto w rzepkę starszego mechanika.

– Aaa – zawył chief, któremu aż włosy z peruki zrobionej ze szczotki spadły na czoło. – Za burtę z nim! – wykrzyczał gniewnie. – I te jego pogańskie badziewie, co nagromadził w Afryce też!

***

Salon antykwaryczny, bo tak go opisano w lokalnych przewodnikach, mieścił się w podpiwniczeniu starej, czerwonej kamienicy. Była to nazwa mało trafiona na zabitą dyktowymi deskami melinę, na których właściciel wymalował koślawe litery o handlu wszelkimi możliwymi przedmiotami.

Po otwarciu granic sąsiedzi zza Odry, przybywający na odpoczynek i chwilę rozrywki do portowego miasta, pytali przeważnie o kosze plażowe, taniego fryzjera i ładne dziewczyny. Jeśli jakimś przyszły do głowy kolekcjonerskie wygibasy, wtedy niczym PRL’owski neon rozświetlała im się w głowie nazwa „Desa”.

Takowej w mieście dawno już nie było, a o dostanie się do zagranicznej świadomości było naprawdę ciężko. Czasy się zmieniły, przemyt się zmienił, zmienił się nawet handel, ale potrzeba jako matka wynalazku nie zmieniła się nigdy! To też, gdy tylko powstawał zaciek na jednej z niezbyt prostych liter, właściciel pozostawioną mu po nieudanym osuszaniu piwnicy farbą literę domalowywał. Dawało to kreatywne i estetyczne zarazem zajęcie.

Odkąd po długiej nocnej libacji, wesoła grupa krasnych i brzydszych biesiadników napatoczyła się do leżącego na rogu, obok Salonu baru Pasztecik, sprawy przyjęły format gry w kalambury. Posiliwszy się tam, zjadłszy co nieco, a co do zjedzenia na tamtą chwilę możliwe już nie było, zabrawszy ze sobą. Na skutek wirującej zbyt szybko Matki Ziemi, nierównego bardziej niż zwykle chodnika, to co wzięte na wynos a los i szef kuchni chciał by padło na dwa barszcze, koronny napis “Antykwariat” został przemianowany na “A TY WARIAT” z dwoma wielkimi ciemno-bordowymi plamami i śladem po pierogach.

 

***

Pan Matejko prześlizgnął się cichcem do wejścia. Postawił krok zwinnie i na palcach, jak stary lis. Dla pewności i zmylenia potencjalnych obserwatorów obcych wywiadów obrócił się dwa razy płynnie i neurotycznie, z gracją, jaką pozazdrościłby mu sam Woody Allen. Przekroczył próg i zszedł w głąb lokalu teraz już flegmatycznie i od nie chcenia. Zagranie to było tylko wierzchołkiem góry lodowej osobowości, wybieranych wśród palety charakterów, jakimi dysponował Pan Matejko. Bezszelestny niczym wiatr i niespodziewany jak grom w bezdeszczową ulewę przemierzył strome schody, żeby zaraz po prostu zjawić się w głównym pomieszczeniu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Przepraszam – dobiegło z zewnątrz. – Przepraszam Pana.

Matejko obrócił się zdziwiony, w lekko uchylonych drzwiach stała młoda kobieta z nieco uśmiechniętą miną.

– Chyba zostawił Pan torbę przed wejściem.

– Aaa, tak. Faktycznie, zapomniałem. Czułem, że czegoś mi brakuje – odparł zakłopotany. – Bo wie Pani, czułem się wyjątkowo lekko w momencie, gdy przekroczyłem te drzwi – mówiąc to, zauważył, że kobieta, złożywszy uprzejmą uwagę, starszemu Panu zdążyła już zniknąć z jego pola widzenia.

Naburmuszony wrócił się po swoją malarską torbę i wszedł do głównego pomieszczenia.

– O! Pan Matejko, witam – z uśmiechem zagadnął właściciel – Co dziś dobrego Pan przyniósł?

Matejko uniósł głowę ku górze, zza pół zamkniętych powiek spojrzał ni to pod nogi, ni to w przestrzeń. Jego wygolony w zygzak, na policzkach zarost bardziej upodabniał go do Franciszka Józefa, niż do pierwszoligowego polskiego malarza.

– Wie Pan, panie Zbigniewie, że chyba nic nie przyniosłem. A przynajmniej nie dzisiaj. Dzisiaj, mogę mieć tylko coś niezwykłego, albo nic nie mieć – westchnął z uśmiechem malarz.

Rozpoczynał się rytuał targowy, im gorszy przedmiot sprzedający posiadał, tym większą trzeba było rozpościerać nad nim aurę.

– Czyli, może Pan coś będzie miał, jak Pan usiądzie i odpocznie. W rogu ma Pan już swój fotel, ten sam, co zawsze. – tym razem uśmiechnął się antykwariusz.

Matejko rozsiadł się wygodnie.

– To ma Pan coś dzisiaj?

– Tak, mam, mam w zasadzie. A ma Pan może szklankę wody?

Spodziewając się wymigiwania od pokazania, właściciel uniósł tylko szklankę spod blatu biurka.

– O, ma Pan, to świetnie, wybornie wręcz… A ma Pan może w filiżance? Bo wie Pan, ostatnio to w sumie gustuję w porcelanie… miśnieńskiej

– Nie – odparł pewny siebie Zbigniew. Nie mogąc dać się tak zdominować klientowi.

– No to trudno, wypije w szklance. I nawet sam podejdę – mówiąc to, ześlizgnął się z fotela i poczłapał do blatu.

Drzwi sklepu uchyliły się. Pan Matejko nastawił uszu w obawie, czy to nie agenci wrogich wywiadów, którzy nękali go już od wczesnej młodości. Najpierw nęcili go dolarami, żeby wyjawił drogę przez mokradła do tajnego ośrodka militarnego obok Bornego Sulinowa. Kiedy odmówił przyjęcia zapłaty w dolarach, szeklach a nawet juanach, które miał dostać za zdradę swojej socjalistycznej ojczyzny, wzięły się za niego Służby lokalne, które chciały namówić go na współpracę w celu zinfiltrowania opozycji. Im również odmówił, jak sam twierdził. Nie kierował go przy tym żaden polityczny sentyment, jednych i drugich uważał za zbyt głupich, aby dało się z nimi współpracować. Dorabiał więc handlem od czasów późnego PRL’u, co rusz podpadając milicji za brak gotówki na łapówki, a później podpadając policji za brak zgody na handel, które trzeba było wykupić na lokalnym targowisku.

– Cześć Zbyszek – powitał właściciela młody student. – Znowu mnie oszukałeś.

– Nie znowu, bo to będzie dopiero pierwszy raz, a pewnie nie jest.

– Pamiętasz tą Paszczę Wieloryba, którą mi sprzedałeś?

– Tą tego…?

– Dicke’a – podpowiedział student. – Nie ma ostatnich pięciu stron

– Masz ją przy sobie?

Klient podał książkę właścicielowi. Ostatnich kartek faktycznie tam nie było.

– A, to ta – przypomniał sobie sprzedawca. – Mówiłem Ci, że może nie być ostatnich paru stron.

– Może nie być, to znaczy z pewnością ich nie ma – oburzył się.

– Dlatego sprzedałem Ci taniej – uśmiechnął się Zbigniew – Końcówkę sobie ściągniesz z internetu.

– Już ściągnąłem – odparł z dumną pomysłowością student, ale wydruk nie pasuje, żeby go wkleić do książki.

– Ale po co chcesz je wklejać? Przecież znasz zakończenie.

– Bo na allegro chodzi po 50 złotych, ale jak ma wszystkie kartki – odparł z rozbrajającą szczerością młodzian.

– Eh… Chciałeś przeczytać książkę i jeszcze na mnie zarobić 20 złotych – roześmiał się sprzedawca.

– 25 – odpowiedział marudny kupiec, stargowałem jeszcze te 5 złotych. – obejrzał się w róg i zauważył drugą osobę w pomieszczeniu.

– O matko… Znaczy Pan Matejko. Dzień dobry. Ok, opuścisz mi za ten defekt na czymś jeszcze pięć złotych, przy następnej okazji i będzie w porządku. – sprzedawca tylko niechętnie kiwnął głową.

Młody gość obrócił się szybko na pięcie, kiwnął głową pojednawczo i czym prędzej uciekł po schodach. Miał w głowie zapamiętane doskonale, jak ostatnia wizyta w antykwariacie zakończyła się słuchaniem astralnych historii o pyle kosmicznym dodawanym do matejkowskich farb. Brał się on jasna sprawa z kosmosu, poprawiał głębie koloru w obrazach, leczył choroby, poprawiał potencję i usuwał z organizmu raka.

– To przyniósł Pan coś dzisiaj? – spytał ze zmęczeniem przedsiębiorca swojego jedynego pozostałego w sklepie klienta.

Do sklepu weszła młoda i grzeczniejsza od poprzedniego klienta uczennica.

– Dzień dobry? – spytała niepewnie.

Pan Matejko rozpromienił się wzrokiem, niczym pies na widok kości, zdecydowanie zbyt długo trzymany w budzie. Właściciel spojrzał na niego karcąco, ten strofowany opuścił po sobie uszy.

– Dobry, w czym mogę pomóc młodej Pani? – zagaił z udawaną powagą Pan Zbigniew.

– A, czy sprzedaje Pan książki?

Rozmówca przetoczył szybko wzrokiem po lokalu. Dwa masywne regały zastawione niesprzedawalną beletrystyką z czasów socjalizmu, jeden kłującymi w serce i roniącymi łzy opowieściami Danielle Steel i jeden z panującym na nim chaosem można było zakwalifikować pod książki.

– Chyba tak – odpowiedział uprzejmie.

– Potrzebuję francuskich, to znaczy do nauki języka francuskiego.

– Voulez-vous manger un livre avec moi pour le dîner? – uaktywnił się szybko Pan Matejko.

– E, przepraszam, chyba nie zrozumiałam – odpowiedziała uczennica, której zdanie wydało się nietypową propozycją.

– O nie, młode dziecko, to ja przepraszam. Wie uprzejmie młoda Panienka, użyłem nie tego dialektu. Kiedy moja daleka rodzina z Walonii wydobywała wieki temu węgiel, w tym francuskim departamencie nauczyliśmy się lokalnego akcentu.

– O! A Pan też ma rodzinę we Francji?

– Ależ, to nie jest rodzina, to cała familia – skłamał szybko rozkręcający się malarz.

– Tu są te podręczniki – powiedział, położywszy je na ladzie antykwariusz, który znów zerknął znacząco na swojego rozgadanego klienta.

– Bo wie Pani, kiedy w latach 70’tych przeprowadziliśmy się z Walonii do Polski Gierka, z który nota bene moja linia miała pewne koneksje…

– To jak tam? Przyniósł Pan coś dzisiaj? – przerwał mu stanowczo sprzedawca. Wiedział, że po dłuższej historii młoda adeptka francuskiego będzie skłonna zawierzyć, że doleci ze swym nowym kompanem, do nieistniejącego departamentu V Republiki w rytm dewizy Liberté, égalité, fraternité choćby i na latającym arrasie.

Do lokalu wszedł kolejny klient, miał przy sobie długą i prostokątną torbę. Bazarowy klasyk lat 90’tych, przewieszony przez ramię, jakby za chwilę miał gdzieś wyjeżdżać. Krótko ostrzyżony z zarostem o jednej długości, sprawiał wrażenie, jakby ciągle gdzieś się śpieszył, kursując między wyznaczonymi punktami na mapie.

– …Bry, skupuje Pan takie różne stare rzeczy?

– A co Pan ma do zaoferowania? – uśmiechnął się szczerze handlarz, na myśl, że może w końcu uda mu się coś kupić.

– Panie, no… Antyki! Znaczy te, pamiątki ludyczne, tych tubylców, ale to wszystko z Papui i Nowej Gwinei przywiezione.

Pan Zbigniew zanim się obejrzał miał przed sobą, wyciągnięte z torby podróżnej trzy statuetki przedstawiające egzotyczne postaci. Wszystkie ubrane w nieadekwatnie wielkie maski do ich wątłych ciał. Wyrzeźbione w bardzo lekkim drewnie, jakby puste w środku. Jedna z trzcinową spódniczką, rozstrzępioną we wszystkie strony. Druga z uśmiechem urody Baby Jagi z przedstawień wczesnoszkolnych, a trzecia au naturel stworzona w przerysowanie obfitych kształtach i wyjątkowo ciemnym drewnie.

– A już miało być dobrze – powiedział we własnych myślach. – Wie Pan, ale to z rejsu przywiezione, kiedyś były modne, bo marynarze przywozili je z każdego miejsca w Afryce, gdzie tylko dało się sprzedać przyjezdnym pamiątki.

– A może i z rejsu, ale to jeszcze od dziadka, przed wojną, jak On to dostał od… – sprzedający zawahał się przez chwilę, ale na ratunek na wysokości jego wzroku pojawił się tytuł książki „Życie Seksualne Dzikich – Bronisław…”

– Ten, no Malinowski – I uśmiechnął się nieco, chcąc sobie poprawić humor swoim nagłym przypomnieniem rodzinnej historii.

Właściciel przybytku z antykami nie wiedział, czy brnąć dalej w szczegóły tej historii, czy próbować wyciągnąć z magazynu swój zapas masek afrykańskich. Przywożony systematycznie od lat 70’tych, przez marynarzy Polskiej Żeglugi Morskiej, a później sprzedawany przez nich samych, ich żony, kochanki, wdowy, ich synów i synów owych kochanek.

– Wie Pan, ale niekoniecznie mam na to jakichś klientów, którzy… – zanim zdążył zaproponować zaniżoną cenę, przerwał mu współrozmówca.

– Ale ja nie chce już tego. Żona mówi, że przez nie spać nie może. Zwłaszcza przez tą z biustem. Mówi, że to w końcu jakąś klątwę przyniesie i jej obraz w nocy przez to w salonie spadł. A to był jej ulubiony, tego Gauguin. Kot ze zdenerwowania zaczął te afrykańskie zębiska podgryzać. Czy tam z Papui, ja nie wiem… One pecha podobną przynoszą, dlatego, musi je ktoś mądry kupić, to wtedy nie!

Antykwariusz wiedział już, że może nie wzbogaci się dziś zbytnio, ale przynajmniej uda mu się kupić coś okazyjnie. Jego magazyn zaczynał przypominać zagraconą pod strop piwnicę i albo trzeba byłoby obniżyć ceny, albo chociaż zacząć porządkować ten starożytny harmider.

Dopięcie targu tak go zafrapowało, że nie zauważył, jak w sklepie robi się mniej tłoczno. Marynarz z dziada pradziada schował szybko pieniądze do kieszeni i wybiegł ciężko, kupować rzeczy niezbędne w następny rejs.

– To przyniósł Pan coś dzisiaj? – spytał ze zmęczeniem antykwariusz i w tym momencie zauważył, że pomiędzy jedną a drugą afrykańską maską z salonu ulotnił się szczwany Matejko z nową co zapoznaną uczennicą. Popatrzył na pozostawione podręczniki do francuskiego, które oddałby za pół darmo, połowa z nich i tak była nieaktualna.

– Tak to jest zaoferować komuś fotel. – pomyślał.

***

Dzień pracy dobiegł końca. Pozostali klienci nie odbiegali zbytnio od tych pierwszych. Dwie wróżki, które zwiedzały miasto, kupiły mosiężne podstawki do kadzidełek. Jedna z nich – astralna z oglądała z zaciekawieniem reprinty XVII wiecznych atlasów nieba. Druga, wróżąca z kamieni zadowoliła się kryształem do wróżb, który niegdyś pełnił rolę patery na owoce. Studenci, przechodnie, oglądacze i jedna oferta tańszego prądu wypełniły dzień, aż do upragnionej godziny zamknięcia.

– O nie. Jeszcze ta torba – spojrzał na pakunek z zakupami umęczony handlarz.

Schylił się i zapiął pełen łupów pakunek, służący jako torba robocza na co dzień i pojemnik do zadań specjalnych od ostatnich trzech remontów, w jego uroczym domku, który znajdował się na przedmieściach i był wielokrotnie przeszukiwany, łącznie z rurą odpływową, celem zdobycia poniemieckich skarbów.

Wyłączył światło, przewiesił torbę przez ramię i popatrzył przez chwilę na swój sklep, swój drugi dom, pokój, salon, magazyn i miejsce, gdzie spędzał ponad połowę życia. Kiedy nie było w nim ludzi i patrzył tak na niego spokojnie, przypominał sobie, że całkiem lubi swoją pracę. Przedmioty w których w każdym wynajdował jakiś walor, żeby go sprzedać, detal w tanim antyku, który wart był zauważenia, zbiór w który ktoś włożył serce, aby go skompletować. Coś, co nadawało drobny sens jego pracy i całemu temu zbieractwu, szpargalstwu i kolekcjonerstwu.

– Ciekawe, co będzie, kiedy przejdę na emeryturę? – zadał sam sobie ważne pytanie w myślach. – Cholera… przecież, ja już od pięciu lat jestem na emeryturze… – i zamknął z trzaskiem wielkie przeszklone drzwi z żeliwną kratą.

Poczłapał tak szybko jak mógł w stronę podwórka, w którym zaparkował samochód, żeby jak co dzień zaoszczędzić parę złotych na strefie płatnego parkowania.

Między śmietnikiem, otoczonym popękanym murkiem, drzewem a skrętem do wąskiego wejścia do klatki schodowej, stał zaparkowany jego Rover 75 w srebrzysto – turkusowym kolorze. Na prawo, po drugiej stronie wybrukowanego przejazdu prężyły się masywne lwy otoczone kratą i zastawione rusztowaniem, po którym krzątali się robotnicy robiący wylewkę. Cały ten stelaż pozakrywany ochronnymi foliami zajmował sporo miejsca. Lwy były oczywiście betonowe i stanowiły fragment ozdobnego placyku na tyłach kantoru od strony podwórka, którego ekstrawagancka właścicielka tworzyła coś na wzór parku rzeźb, zabezpieczonego solidnym ogrodzeniem zgodnym ze sztuką ozdobnej metaloplastyki.

Wychodziła ona, co kilka godzin doglądać robotników w swych pięknych butach z zakręconymi w spiralę czubkami, atłasowej koszuli zdobionej wzorem w perskie oczy i czubiastym kapeluszem, niczym tiara przydziału z Harry’ego Pottera.

Antykwariusz odstawił torbę, obok rusztowania, była tak umorusana, że zlała się momentalnie z resztą remontu i zaczął wyciągać kluczyki od auta, gdy zauważył wychodzącego zza śmietnika kontrolera miejsc parkingowych z wypisanym już dla niego kwitkiem.

– Ooo… Dzień dobry dobrodzieju – zagadnął staroświecko i pojednawczo. Wąsaty rozmówca nieznacznie chrząknął i zmarszczył wąs i spojrzał na kierowcę nieprzejednanie.

– Dzisiaj musiałem wypisać – odburknął.

– Ale przecież w podwórkach nie wypisujecie, za dużo chodzenia by było – stwierdził z rozbrajającą szczerością rozmówca i uśmiechnął się, najprzyjaźniej jak umiał.

– No właśnie dzisiaj musiałem wypisać. Wąsko tu jest i śmieciarka nie mogła przejechać. Lokatorzy wezwali i musiałem przyjść, bo się śmieci nie szło wywieźć. – I spojrzał na swojego winowajcę, niczym zbity pies. – Tu proszę Pan sprawdzi, czy się dane wszystkie poprawnie zgadza.

Antykwariusz wziął kwit do ręki. Marka auta: Rower i kolor: zielony z grubsza się zgadzały. Przeleciał wzrokiem do końca kartki, żeby zobaczyć kwotę.

– Ile?! – zawył głośno

I rozpoczął targi z tak krzywdzącą życiowo niesprawiedliwością.

 

– Rysiek! – zakrzyknął jeden z robotników.

Brak odzewu

– Rychu!!!

– Co? – poniosło się przez zwijane rusztowanie.

– To nasza ta torba?

– Taka upierniczona, to musi być nasza. Postaw do kantoru do środka. To jutro odbierzemy po robocie.

***

Torba przeleżała spokojnie noc, aby rano zostać otworzoną przez nową pracownicę. Powiadomiła ona niezwłocznie szefową o swym znalezisku, która w oparach fajki wodnej palonej na piętrze swojego lokalu odburknęła tylko, że to pewnie jakieś nowe rzeźby dowieźli z pracowni, ale jak brzydkie, to pracowniczka ma je sprzedać. Byle tylko za dobrą cenę i roześmiała się cienkim, chrapliwym głosem.

Przez pierwszą godzinę nie przychodził nikt. Przez drugą też nikt. Koło południa rozpoczął się młyn, kołowrotek i strajk latających dywanów, połączony z najazdem komercyjno – germańskim. To znaczy się próbą sprzedaży tekstyliów w kantorze przez grupę Cyganów i zorganizowaną, autokarową wycieczką z Niemiec.

Koło piętnastej w drzwiach kantoru pojawił się bardzo ładnie ubrany Afrykanin. Mimo upału nie przeszkadzało mu noszenie ciemnego garnituru z nieproporcjonalnie wielką, ale za to przepięknie wyglądającą poszetką. Wymienił On ilości waluty podchodzące pod próg pokazania dodatkowo dokumentów i schował wszystkie rachunki wraz z banknotami do torby. Obsługująca go młoda dziewczyna poczuła, że nadszedł jej moment na wykazanie się i do zdobycia na stałe tej pracy.

– Do you speak english? – spytała w końcu, cała transakcja wymiany odbywała się głównie na migi i z użyciem kalkulatora. Po czym po chwili dodała poważnie „Sir”

Ciemnoskóry gentleman uśmiechnął się szeroko, przeczuwając trafnie, jakąś ekstra ofertę.

Po zjawiskowej prezentacji, tego co los zesłał do kantoru w torbie tego poranka, dumna z siebie dziewczyna leciała po chwili na piętro do właścicielki z kopertą wypchaną dolarami. Dopiero licząc zysk, przy niej zobaczyła, że „I give you MY dollars”, które rzucił cały czas uśmiechnięty kontrahent, miało jeden haczyk. Na każdym banknocie dumnie widniał napis ZIMBABWE DOLLAR, cała masa inflacyjnych zer i poważny portret lokalnego prezydenta z czarnego lądu.

Właścicielka ze zdenerwowaniem wyrwała jeden z ręki pracowniczce i obróciła go w dłoni. Na odwrocie z banknotu patrzyła na nią wielka afrykańska maska.

– Przynajmniej trafią do ojczyzny – powiedziała skwaszona z lekkim uśmiechem, odprawiając dziewczynę ruchem ręki, żeby po chwili móc dalej bulgotać swoją wielką wodną fajką.

 

 

Kajetan Tyrk

 

 

Antykwariat Synopsis monety